Kiedy sen przestaje być czymś oczywistym

Dobrze, że zabrałam się za ten post po jednej z lepszych nocy (jak niewiele człowiekowi potrzeba do szczęścia. Wystarczy, że na ponad miesiąc odbierze mu się sen, a potem pozwoli pospać 2,5 h bez przerwy!):)

Zanim nie zostałam mamą, jakoś nie potrafiłam uwierzyć, że małe dziecko, o ile nie męczą je kolki może nie spać w nocy, przecież dzieci głównie śpią. Gdybym mogła się cofnąć w czasie, parsknęłabym śmiechem sobie samej w twarz. Nasza córka nie miała kolek, miała za to od początku problemy z odgazowaniem. Co zrobić, to taki mały łakomczuch po mamie?:) Cieszyłam się jak szalona że nie mamy problemów z karmieniem.

W szpitalu napatrzyłam się na wiele problemów z karmieniem, usypianiem, nieutulonym płaczem, które mnie ominęły (przynajmniej pierwszej nocy). I zamiast spać, ledwo żywa połykałam łzy dumy i radości wpatrując się w najedzoną i spokojnie śpiącą córkę. To była pierwsza, i póki co ostatnia spokojna noc, odkąd maleńka pojawiła się na świecie. Już następnej zaczęły się problemy.  Ale to też było nic. W końcu ja świeżo upieczona matka z cierpliwością podobną tej, jaką musi mieć konstruktor bomb składając w całość najdrobniejsze trybiki skomplikowanego mechanizmu, jednocześnie drżąc o to, aby wszystko poszło dobrze, tuliłam swoje płaczące dziecko czekając na zbawiennego bąka, a najlepiej całą serię jak z karabinu maszynowego.

Po tej nocy byłam pewna, że zniosę wszystko. Aż przyszły następne noce i wstawanie co kilka godzin, potem dnie z płaczem, którego przyczyny nie mogłam znaleźć. Potem jeszcze krótsze noce, z pobudkami nie co 2-3 h ale co 40-60 min. I tak z anioła cierpliwości stałam się adeptką prawdziwej szkoły przetrwania modlącą się, aby nie ulec pokusie położenia dziecka obok albo uspokojenia smoczkiem.

Zabawne jest to co niewyspany umysł może zrobić z człowiekiem i tu zaczynają się te śmieszne historie, o których czasem wspomnę.

 


Narodziny miłości

Albert Schweizer powiedział, że „Szczęście to jedyna rzecz, która się mnoży, gdy się ją dzieli”.

Z miłością jest chyba podobnie. Serce staje się jakby większe, kiedy kocha kolejną osobę. Nie kurczy się, nie zamyka, lecz pochłania niczym gąbka słowa, myśli, uśmiech, gesty…

Jednak najczystszą miłością jest miłość do dziecka. Dopóki ta maleńka istotka, która jest stworzona z połączenia genów dwojga ludzi, nie pojawi się na świecie, wydaje się, że wiemy co znaczy mocno kochać. Czy na pewno? Trzymając pierwszy raz w ramionach SWOJE dziecko, patrząc w jego (a w zasadzie jej) oczy, na uszy, malutkie paluszki u tylko niewiele większych dłoni, które powstały jako doskonała całość z dwojga różnych „podzespołów” przychodzi zrozumienie prawdziwej, czystej i bezinteresownej miłości.

A zaraz po nich strach, który jest nieodłączną częścią rodzicielstwa i już nigdy nie minie. Ale o tym w innym wpisie.

A więc miłość. Mówią, że każda matka kocha swoje dziecko bez względu na to kim i jakie jest. To prawda tak wielka, że powinni o niej uczyć już w przedszkolu. Nie da się nie kochać swojego dziecka. Nie mówię tu o przypadkach wypaczonych umysłów kobiet, u których macierzyństwo jest tak przypadkowe i często niechciane, jak trzęsienie ziemi niszczące wszystko, na co człowiek harował latami. Mówię tu o prawdziwym macierzyństwie, ojcostwie, które owszem może być dziełem przypadku, ale jeśli jest zdrowe, stanowi wielkie wyzwanie dorosłego człowieka. Zobowiązanie, odpowiedzialność, ale i nieopisana radość, duma, miłość na całe życie.

Wszystkie obawy mijają przy jednoczesnym stokrotnym wzrośnie sumy różnorakich obaw i lęków w chwili, kiedy pierwszy raz spogląda się na to maleńkie stworzenie, które jest jakby rozwarstwieniem dwóch osób. To tak jakby ktoś wziął dwa serca połączone niewidzialną nicią miłości mężczyzny i kobiety i stworzył z nich trzecie zdolne do samodzielnego bicia. To właśnie żywe pomnożenie miłości i szczęścia.

I tak właśnie chcę o tym  myśleć i tylko to pamiętać wspominając dzień, w którym urodziłam naszą córkę (przynajmniej się staram tak to wspominać:)) Pomimo wszechobecnych zapewnień, że kiedy się przytula swoje dziecko momentalnie zapomina się o całym bólu i zmęczeniu, stwierdzam, że to przekonanie pozbawione prawdziwości.

Czego się jednak nie robi dla miłości.

Tak więc decydując się na dziecko zgadzamy się na to, aby nasze serce rozrosło się do niesamowitych rozmiarów, tak aby mogło pomieścić tą bezgraniczną miłość do swojej latorośli, swoich genów, swojego osobistego cudu. To także świadome przyjęcie całej gamy lęków, które będą towarzyszyć rodzicom do końca ich życia.

Tak więc 08.11.2017 r. urodziliśmy (po tym, jak stało się to moim osobistym przeżyciem wydaje mi się, że określenie „urodziło się” jest nieadekwatne do rzeczywistości) nasze największe szczęście, bezgraniczną miłość, małego człowieka, z którym wiążemy wielkie nadzieje, dla którego uchylilibyśmy nieba i które uczy nas każdego dnia, że nasze serce może pomieścić tak wiele, miłość jest niekończącym się źródłem, z którego ono może czerpać do woli, a my będziemy „produkowali” wciąż więcej i więcej. Urodziliśmy naszą największą miłość, odzwierciedlenie najczystszej miłości, którą darzymy siebie. Martynka jest tym co w nas najlepsze, jest tą częścią doskonałą naszych osobowości.

W dniu 08.11.2017 r. przyjęliśmy na świat również lęki, obawy i wielką odpowiedzialność, aby tę wcieloną miłość pielęgnować i przez jej lata dorastania nauczyć jej pomnażania i rozsądnego korzystania z życia. Stworzyliśmy życie i to dopiero początek długiej i pięknej drogi, na której nasze dziecko może wyrosnąć na dobrego człowieka, świadomie i mądrze korzystającego z życia, aby kiedyś samemu zbudować swój własny dom i od nas odejść.

Życie jest niesamowite!

 


Ślub 25.07.15 godz. 18:00

Godzina 18:00 zbliżała się nieubłaganie. Nadszedł czas, najwyższy czas zająć się spełnianiem własnych marzeń.

W kościele mieli być kwadrans przed rozpoczęciem całej uroczystości, aby załatwić w zakrystii sprawy formalne. Jako, że świadek zapomniał, że ma pomóc w fazie 1 (przygotowania) a świadkowa miała problem z wpięciem welonu mieli kilka minut opóźnienia. Napięcie zwiększył nagły przyjazd znajomych Panny Młodej, w momencie, gdy wsiadali do samochodów i mieli wyjeżdżać do Kościoła. Chwila konsternacji, przeszła w delikatną panikę, następnie przekształciła się w zdrowy rozsądek nakazujący szybko schować przywieziony przez nowo przybyłych tort do lodówki i zabierać się do kościoła („kto zaniósł ten tort nie pamiętamy”).

Pogoda była piękna. Upał lipcowego popołudnia łagodził dość porywisty wiatr, który jak się okazało później, miał przynieść gościom trochę rześkiego powietrza, wraz z wielką ulewą. W końcu załadowali się do samochodów i odpalili silniki niczym kierowcy aut wyścigowych (bardziej tych Wrak Atak niż rajdowych).

Spieszyło im się, chociaż zegar miał dla nich więcej litości i wskazywał na to, że jednak zdążą. Przejechali kilka metrów gdy zatrzymał ich stary znajomy, ten z pijaczków, których życie potoczyło się tak, że parali się zbieraniem złomu, aluminium czy dodatkowych prac na gospodarstwach, aby zarobić na bochenek chleba i butelkę taniego wina. Niejednokrotnie oszukiwał, czasem coś ukradł, pomieszkiwał w stodole na sianie czy w starych szopach, ale w prostocie tkwi największa życzliwość i zdolność miłości. Tylko próbując udawać kogoś kim się nie jest komplikuje się własne życie i życie innych.

Zatem Pan-Przyjaciel („nazywamy go przyjacielem domu, a od dawna funkcjonuje jako Rumcajs – nie pytajcie dlaczego”) zatrzymał korowód weselny delikatnie chwiejąc się na nogach. Z trawy podniósł wymięty bukiet kwiatów (podobno czekał przy drodze już od godz. 14:00) i podał go przez okno Pannie Młodej ze wzruszeniem w głosie składając jedne z najpiękniejszych życzeń jakie wtedy usłyszeli: „Oby Wasze życie było lepsze od mojego”, dostał butelkę czegoś, czego pewnie już dawno nie pił, i podziękował życzliwie kilka razy.

Zapowiadało się miło.

Na szczęście dojechali do Kościoła na czas. Większość gości już tam na nich czekała. Cudowne uczucie. Wychodzili, jak królewska para otoczeni przez ludzi, którzy ich kochali i którzy przybyli tam specjalnie dla nich z różnych stron świata (Anglia, Holandia, Włochy, Chicago, Norwegia) i Polski (Lublin, Lubartów, Dukla, Białystok, Warszawa, Orłów Murowany, Kraśnik, Radom, itd.)

Wszyscy słali im serdeczne uśmiechy i okrzyki zachwytu. Słońce grzało im twarze. Nikt się nie spieszył, nikt się niecierpliwił, każdy czekał podekscytowany i szczęśliwy, że może w tym uczestniczyć.

Zatem ruszyli załatwić formalności. W zakrystii czekał na nich sam proboszcz (w końcu zażądali sporą sumkę za ślub, którego nie udzieli żaden z nich) z dokumentami do podpisu: Pan Młody, Panna Młoda, świadek, świadkowa i gotowe. To właśnie tam pierwszy raz przymierzyli obrączki, przed tym, jak mieli je oddać Kapłanowi do położenia na ołtarzu. Ks. Piotr stresował się bardzo (to jego pierwszy ślub udzielony rodzinie do tego wyrwał się z rekolekcji na których był opiekunem grupki niesfornych dzieciaków i miał lekką gorączką – pewnie bardziej ze stresu niż z choroby).

Nastąpiła chwila niepewności – przymiarka obrączek. Pan Młody włożył i zdjął z lekkim oporem, Panna Młoda włożyła (a raczej wcisnęła) złoty krążek z większą trudnością a zdjąć nie mogła w ogóle. „I co teraz” – z lekkim niepokojem stwierdził Ksiądz. „Nie stresuj się damy radę. W razie czego Kacper jak będziesz całował obrączkę to weź ją trochę pośliń lepiej wejdzie”. 😉

Formalnościom stało się zadość, do zakrystii wszedł Ksiądz, który skończył sprawować wcześniejszą mszę ślubną. Czas ruszać.

Jeszcze chwilę stali pod kościołem czekając aż rozejdą się goście poprzedniej pary, która teraz, jako mąż i żona przyjmowała życzenia. Ostatni łyk wody, ostanie uśmiechy, oddechy i do dzieła. Goście zajęli miejsca w ławkach a Para Młoda stanęła w drzwiach kościoła czekając na księdza i pierwsze tony marsza weselnego, który nie bardzo udał się Panu Organiście.:)

„Co działo się dalej wszyscy wiedzą. Piękna uroczystość, piękne kazanie, piękny śpiew, wspaniali ludzie.

Później słyszeliśmy, że uroczystość była niezwykła, my pewni swojej decyzji, szczęśliwi i w ogóle nie widać było po nas że się stresujemy – zdradzimy Wam tajemnicę nie stresowaliśmy się:)) Były momenty wzruszenia, które chwytały za gardło, chwile lęku, że coś wyjdzie nie tak i całe minuty radości że to już, teraz i niedowierzania – naprawdę?

Gdyby to było możliwe chętnie przeżylibyśmy coś takiego jeszcze raz.”

 


Przygotowania – fotorelacja

25 lipca – Przygotowania

Wbrew przesądom spaliśmy bardzo dobrze i gdyby nie świadomość powagi dnia i spraw, które wymagały jeszcze dopięcia pewnie wylegiwalibyśmy się w łózkach do południa. W końcu do domu wróciliśmy po 1 w nocy o północy jedząc obiad i kolację w jednym.

Tak więc wstaliśmy, spokojnie wypiliśmy kawę i zjedliśmy śniadanie. Następnie zajęliśmy się odbieraniem telefonów i wieszaniem firanek w pokoju, w którym Kacper miał się przygotowywać do ślubu. W zasadzie to nie tylko wieszaliśmy firanki, ale jeszcze ścieraliśmy kurze i ustawialiśmy meble:)

Na 11:00 Kacper uciekł do fryzjera. Ewa zaraz po nim. Wizytę u wizażystki miała wyznaczoną na godz. 12:00. Świadkowa zapomniała, że obiecała ją tam zawieźć, więc na ratunek przybył Super-świadek z Super-przyszłym-Mężem.

W drodze do kosmetyczki zajęchaliśmy jeszcze po przypinkę do włosów, która okazała się rozmiarów prawie jak minibukiet. Ale co Ewa mogła teraz zrobić? Kwiaciarka polecona, więc teoretycznie sprawdzona. Niestety Super-przyszła-Żona była zawiedziona.

W „Lookusie” już czekała Kamila ze swoim trzecim okiem:) (fotograficznym oczywiście). I tak ona robiła zdjęcia, a Ewa odprężona wybierała kolor maskary i cieni do powiek rozmawiając z kosmetyczką o przedślubnych przygodach (dzieliłyśmy się doświadczeniami m.in. z księżmi proboszczami naszych parafii).

Po niecałej godzinie przyszła Panna Młoda z obrotowego krzesła wizażystki przesiadła się na nieco wygodniejszy fotel fryzjerki. Jakie szczeście, że nie czesała jej ta kobieta, która mając śmiałość nazywania się fryzjerką męczyła, jak się okazało koleżankę Super-narzeczonego, a zatem i Super-narzeczonej, jeszcze długo po ich wyjściu z salonu. A jak okazało się na ślubie wspomniana koleżanka w konsekwencji tych kilku godzin miała na głowie malutką burzę loków, która „przeszła bokiem” jeszcze przed północą.

Na szczęście pani, która zajmowała się Panną Młodą bardziej znała się na rzeczy. I nawet mimo tego, że Internet mobilny odmówił posłuszeństwa i pieniądze na koncie zniknęły razem z siecią, co uniemożliwiło załadowanie e-maila ze zdjęciami propozycji fryzur („ależ oczywiście, że miałam je w galerii, ale galeria już od tygodni odmawiała mi posłuszeństwa – włączyć galerię niejednokrotnie równało się z zawiesić androida”) ona już z opowiadania zdawała się wywnioskować co „w głowie piszczy”.

I tu ponownie przyszły mąż niczym SUPERBOHATER zjawił się z resztką wygazowanej coli, nową fruzurą (tylko nie czochrać – taki nakaz dała mu fryzjerka) i routerem wi-fi. Panna Młoda mogła odetchnąć spokojnie, a przyznaje szczerze, że trochę się wystraszyła – „w końcu nie jestem dobra w opowiadaniach”. Pani fryzjerka mogła zatem z łatwością pomylić koncepcje (tak jak ta lubelska przed wieczorem panieńskim). Na szczęście wszystko wyszło super i nawet tą wielką przypinkę udało się jakoś zasadzić gdzieś wśród gąszczu loków i wsuwek.

Zatem zadowolona i wypieszczona przyszła-Żona wróciła do domu, po drodze zajeżdżając z fotografką do kwiaciarki po bukiety i butonierki? (patrz opis przypinki:/).

Było ok. 14:00, może 15:00 Super-Narzeczony wrócił przyozdobionym Super-Samochodem z suknią ślubną i garniturem i zamówił obiad. Pizza przyjechała wcześniej od świadka, ale w czasie, w którym powinniśmy się już szykować. Zdążyliśmy jeszcze w konspiracji potańcować w naszym sadzie przypominając sobie kroki pierwszego tańca, który przygotowaliśmy dla gości.

Usiedliśmy zatem spokojnie ze świadkową, przyjaciółmi i rodziną i wchłonęliśmy po kawałku pizzy popijając białym winem, jak szaleć to szaleć, aby za chwilę zacząć przygotowania.

 

„Trochę się stresowałam, ale miałam ogromne wsparcie w rodzeństwie (cały dom przygotowali dla nas na ten dzień) i w przyjaciołach, a przede wszystkim wiedziałam, że podjęłam już decyzję i nie ma co panikować trzeba tylko dobrze wykorzystać dany nam czas. Stres więc przychodził falami i z odpływem znikał:)”

 

„Trochę się stresowałem, ale bardziej byłem podekscytowany i w sumie nie mogłem się doczekać, kiedy w końcu będę Ją miał za żonę:)”

 

Jak towyglądało zobaczcie sami:)

 

P.S. Nie umieszczamy tutaj wszystkich zdjęć. Tylko te wybrane. Nadal zatem warto przy okazji jakiegoś spotkania obejrzeć całość:)