Czasem nie mogę w Ciebie uwierzyć

Jesteś, istniejesz, żyjesz z pewnością

Świat mi wypełniasz w całości

Uśmiechem, łzami, krzykiem, ufnością

Tyle jest w Tobie miłości

 

Wyrosłaś ze mnie i wrastasz silnie

W każdą sekundę mego istnienia

Nigdy nie byłam bardziej realnie

Geny, historia, lęki, pragnienia

 

Kiedy tak siedzę i obserwuję

Pierwsze uśmiechy, kroki i słowa

Świata przed tobą już nie pojmuję

Na życie z tobą jestem gotowa

 

Gdy mrok wkrada się w moją duszę

W twoje źrenice spoglądam

Jedno spojrzenie zło całe kruszy

Miłość do serca zagląda

 

Wystarczy, że się uśmiechniesz

Wszystko się staje od nowa

I chociaż wiem, że kiedyś pobiegniesz

We własną stronę, będę gotowa

 

Czasem po prostu się w Ciebie wpatruje

Nie mogę w Ciebie uwierzyć

Że jesteś, istniejesz i żyjesz

Mój skarbie, moja miłości


Na roczek

Już wiele razy przekonałam się, że sentymentalna ze mnie bestia. Wydaje mi się, że w większym czy mniejszym stopniu każdy tak ma, ale czasem zadziwiam sama siebie głębokim żalem za chwilami, które minęły bezpowrotnie. Tak wiem, nie ma co płakać za przeszłością. Trzeba z nadzieją patrzeć w przyszłość, a na początek jak najlepiej korzystać z teraźniejszości. Ale co zrobić. Taka już jestem. Pewnym rzeczy nie zmienię. I tak o to pod drzwi mego serca regularnie przychodzą wspomnienia a wraz z nimi ten smutny sentyment, że coś było i już nie wróci. Różnorodne pytania z oczywistymi odpowiedziami na zmianę z tymi, na które nie ma jednoznacznych odpowiedzi stukają intensywnie wywołując te charakterystyczne skurcze.

I oto mija rok. Nasz największy skarb kończy swoje 12 miesięcy! O świecie jaki Ty jesteś nieogarniony! Tyle zmian, tyle emocji, tyle chwil stanowiących prozaiczną z pozoru codzienność.

Kto by przypuszczał, że pierwsze samodzielne trzymanie główki, podnoszenie się, przewracanie, turlanie, czołganie, raczkowanie, pierwsze uśmiechy, nieśmiałe „mama”, a raczej wrzaskliwe bo słyszę je zwykle, jak coś jest nie tak, pierwsze zęby, pierwsze kroki…., mogą wywołać tyle radości i dumy. O tak ta druga czasem wycieka mi uszami. Gdyby człowiek świecił za każdym razem, gdy poczuje dumę, byłabym najbardziej świecącą gwiazdą na ziemi (i to jarzącą się prawie 24 godziny na dobę. Błyszczę dumą, ociekam nią, mogłabym sparzyć, gdybym się nie kontrolowała. No po prostu jestem dumna jak cholera.

I pomimo tego, że macierzyństwo to taki stan pełen skrajnych emocji bo poza tymi pozytywnymi jest wiele tych nieco gorszych, które niejednokrotnie następują po sobie. Tu jestem dumna i szczęśliwa, a zaraz krew mnie zalewa i mam ochotę trzasnąć drzwiami i wyjść, chociaż na dwie godzinki, na godzinkę, no dobra kwadrans byłby też super. Niektórych rzeczy nie chciałoby się czuć, ale są i nie ma co się oszukiwać, będą. Strach, złość, bezsilność, zmęczenie, rozczarowanie… Rodzicielstwo to nie bajka, która zawsze dobrze się kończy. To misja, obowiązek, wyzwanie, które ma ukształtować młodego człowieka, aby był zdolny do kochania i z tą największą umiejętnością poszedł w świat przezywając swoje własne życie, ucząc się na własnych błędach, dokonując swoich wyborów. Jeśli uda nam się wypuścić z gniazda dobrego i mądrego człowieka, który podoła nowym wyzwaniom i będzie potrafił dojrzale przeżywać swoje życie to uważam, że nasza rola zostanie całkiem dobrze spełniona.

„Matczyne ramiona są utkane z troski, a dzieci śpią w nich spokojnym snem.” Victor Hugo


Kiedy sen przestaje być czymś oczywistym

Dobrze, że zabrałam się za ten post po jednej z lepszych nocy (jak niewiele człowiekowi potrzeba do szczęścia. Wystarczy, że na ponad miesiąc odbierze mu się sen, a potem pozwoli pospać 2,5 h bez przerwy!):)

Zanim nie zostałam mamą, jakoś nie potrafiłam uwierzyć, że małe dziecko, o ile nie męczą je kolki może nie spać w nocy, przecież dzieci głównie śpią. Gdybym mogła się cofnąć w czasie, parsknęłabym śmiechem sobie samej w twarz. Nasza córka nie miała kolek, miała za to od początku problemy z odgazowaniem. Co zrobić, to taki mały łakomczuch po mamie?:) Cieszyłam się jak szalona że nie mamy problemów z karmieniem.

W szpitalu napatrzyłam się na wiele problemów z karmieniem, usypianiem, nieutulonym płaczem, które mnie ominęły (przynajmniej pierwszej nocy). I zamiast spać, ledwo żywa połykałam łzy dumy i radości wpatrując się w najedzoną i spokojnie śpiącą córkę. To była pierwsza, i póki co ostatnia spokojna noc, odkąd maleńka pojawiła się na świecie. Już następnej zaczęły się problemy.  Ale to też było nic. W końcu ja świeżo upieczona matka z cierpliwością podobną tej, jaką musi mieć konstruktor bomb składając w całość najdrobniejsze trybiki skomplikowanego mechanizmu, jednocześnie drżąc o to, aby wszystko poszło dobrze, tuliłam swoje płaczące dziecko czekając na zbawiennego bąka, a najlepiej całą serię jak z karabinu maszynowego.

Po tej nocy byłam pewna, że zniosę wszystko. Aż przyszły następne noce i wstawanie co kilka godzin, potem dnie z płaczem, którego przyczyny nie mogłam znaleźć. Potem jeszcze krótsze noce, z pobudkami nie co 2-3 h ale co 40-60 min. I tak z anioła cierpliwości stałam się adeptką prawdziwej szkoły przetrwania modlącą się, aby nie ulec pokusie położenia dziecka obok albo uspokojenia smoczkiem.

Zabawne jest to co niewyspany umysł może zrobić z człowiekiem i tu zaczynają się te śmieszne historie, o których czasem wspomnę.

 


Narodziny miłości

Albert Schweizer powiedział, że „Szczęście to jedyna rzecz, która się mnoży, gdy się ją dzieli”.

Z miłością jest chyba podobnie. Serce staje się jakby większe, kiedy kocha kolejną osobę. Nie kurczy się, nie zamyka, lecz pochłania niczym gąbka słowa, myśli, uśmiech, gesty…

Jednak najczystszą miłością jest miłość do dziecka. Dopóki ta maleńka istotka, która jest stworzona z połączenia genów dwojga ludzi, nie pojawi się na świecie, wydaje się, że wiemy co znaczy mocno kochać. Czy na pewno? Trzymając pierwszy raz w ramionach SWOJE dziecko, patrząc w jego (a w zasadzie jej) oczy, na uszy, malutkie paluszki u tylko niewiele większych dłoni, które powstały jako doskonała całość z dwojga różnych „podzespołów” przychodzi zrozumienie prawdziwej, czystej i bezinteresownej miłości.

A zaraz po nich strach, który jest nieodłączną częścią rodzicielstwa i już nigdy nie minie. Ale o tym w innym wpisie.

A więc miłość. Mówią, że każda matka kocha swoje dziecko bez względu na to kim i jakie jest. To prawda tak wielka, że powinni o niej uczyć już w przedszkolu. Nie da się nie kochać swojego dziecka. Nie mówię tu o przypadkach wypaczonych umysłów kobiet, u których macierzyństwo jest tak przypadkowe i często niechciane, jak trzęsienie ziemi niszczące wszystko, na co człowiek harował latami. Mówię tu o prawdziwym macierzyństwie, ojcostwie, które owszem może być dziełem przypadku, ale jeśli jest zdrowe, stanowi wielkie wyzwanie dorosłego człowieka. Zobowiązanie, odpowiedzialność, ale i nieopisana radość, duma, miłość na całe życie.

Wszystkie obawy mijają przy jednoczesnym stokrotnym wzrośnie sumy różnorakich obaw i lęków w chwili, kiedy pierwszy raz spogląda się na to maleńkie stworzenie, które jest jakby rozwarstwieniem dwóch osób. To tak jakby ktoś wziął dwa serca połączone niewidzialną nicią miłości mężczyzny i kobiety i stworzył z nich trzecie zdolne do samodzielnego bicia. To właśnie żywe pomnożenie miłości i szczęścia.

I tak właśnie chcę o tym  myśleć i tylko to pamiętać wspominając dzień, w którym urodziłam naszą córkę (przynajmniej się staram tak to wspominać:)) Pomimo wszechobecnych zapewnień, że kiedy się przytula swoje dziecko momentalnie zapomina się o całym bólu i zmęczeniu, stwierdzam, że to przekonanie pozbawione prawdziwości.

Czego się jednak nie robi dla miłości.

Tak więc decydując się na dziecko zgadzamy się na to, aby nasze serce rozrosło się do niesamowitych rozmiarów, tak aby mogło pomieścić tą bezgraniczną miłość do swojej latorośli, swoich genów, swojego osobistego cudu. To także świadome przyjęcie całej gamy lęków, które będą towarzyszyć rodzicom do końca ich życia.

Tak więc 08.11.2017 r. urodziliśmy (po tym, jak stało się to moim osobistym przeżyciem wydaje mi się, że określenie „urodziło się” jest nieadekwatne do rzeczywistości) nasze największe szczęście, bezgraniczną miłość, małego człowieka, z którym wiążemy wielkie nadzieje, dla którego uchylilibyśmy nieba i które uczy nas każdego dnia, że nasze serce może pomieścić tak wiele, miłość jest niekończącym się źródłem, z którego ono może czerpać do woli, a my będziemy „produkowali” wciąż więcej i więcej. Urodziliśmy naszą największą miłość, odzwierciedlenie najczystszej miłości, którą darzymy siebie. Martynka jest tym co w nas najlepsze, jest tą częścią doskonałą naszych osobowości.

W dniu 08.11.2017 r. przyjęliśmy na świat również lęki, obawy i wielką odpowiedzialność, aby tę wcieloną miłość pielęgnować i przez jej lata dorastania nauczyć jej pomnażania i rozsądnego korzystania z życia. Stworzyliśmy życie i to dopiero początek długiej i pięknej drogi, na której nasze dziecko może wyrosnąć na dobrego człowieka, świadomie i mądrze korzystającego z życia, aby kiedyś samemu zbudować swój własny dom i od nas odejść.

Życie jest niesamowite!