Godzina 18:00 zbliżała się nieubłaganie. Nadszedł czas, najwyższy czas zająć się spełnianiem własnych marzeń.
W kościele mieli być kwadrans przed rozpoczęciem całej uroczystości, aby załatwić w zakrystii sprawy formalne. Jako, że świadek zapomniał, że ma pomóc w fazie 1 (przygotowania) a świadkowa miała problem z wpięciem welonu mieli kilka minut opóźnienia. Napięcie zwiększył nagły przyjazd znajomych Panny Młodej, w momencie, gdy wsiadali do samochodów i mieli wyjeżdżać do Kościoła. Chwila konsternacji, przeszła w delikatną panikę, następnie przekształciła się w zdrowy rozsądek nakazujący szybko schować przywieziony przez nowo przybyłych tort do lodówki i zabierać się do kościoła („kto zaniósł ten tort nie pamiętamy”).
Pogoda była piękna. Upał lipcowego popołudnia łagodził dość porywisty wiatr, który jak się okazało później, miał przynieść gościom trochę rześkiego powietrza, wraz z wielką ulewą. W końcu załadowali się do samochodów i odpalili silniki niczym kierowcy aut wyścigowych (bardziej tych Wrak Atak niż rajdowych).
Spieszyło im się, chociaż zegar miał dla nich więcej litości i wskazywał na to, że jednak zdążą. Przejechali kilka metrów gdy zatrzymał ich stary znajomy, ten z pijaczków, których życie potoczyło się tak, że parali się zbieraniem złomu, aluminium czy dodatkowych prac na gospodarstwach, aby zarobić na bochenek chleba i butelkę taniego wina. Niejednokrotnie oszukiwał, czasem coś ukradł, pomieszkiwał w stodole na sianie czy w starych szopach, ale w prostocie tkwi największa życzliwość i zdolność miłości. Tylko próbując udawać kogoś kim się nie jest komplikuje się własne życie i życie innych.
Zatem Pan-Przyjaciel („nazywamy go przyjacielem domu, a od dawna funkcjonuje jako Rumcajs – nie pytajcie dlaczego”) zatrzymał korowód weselny delikatnie chwiejąc się na nogach. Z trawy podniósł wymięty bukiet kwiatów (podobno czekał przy drodze już od godz. 14:00) i podał go przez okno Pannie Młodej ze wzruszeniem w głosie składając jedne z najpiękniejszych życzeń jakie wtedy usłyszeli: „Oby Wasze życie było lepsze od mojego”, dostał butelkę czegoś, czego pewnie już dawno nie pił, i podziękował życzliwie kilka razy.
Zapowiadało się miło.
Na szczęście dojechali do Kościoła na czas. Większość gości już tam na nich czekała. Cudowne uczucie. Wychodzili, jak królewska para otoczeni przez ludzi, którzy ich kochali i którzy przybyli tam specjalnie dla nich z różnych stron świata (Anglia, Holandia, Włochy, Chicago, Norwegia) i Polski (Lublin, Lubartów, Dukla, Białystok, Warszawa, Orłów Murowany, Kraśnik, Radom, itd.)
Wszyscy słali im serdeczne uśmiechy i okrzyki zachwytu. Słońce grzało im twarze. Nikt się nie spieszył, nikt się niecierpliwił, każdy czekał podekscytowany i szczęśliwy, że może w tym uczestniczyć.
Zatem ruszyli załatwić formalności. W zakrystii czekał na nich sam proboszcz (w końcu zażądali sporą sumkę za ślub, którego nie udzieli żaden z nich) z dokumentami do podpisu: Pan Młody, Panna Młoda, świadek, świadkowa i gotowe. To właśnie tam pierwszy raz przymierzyli obrączki, przed tym, jak mieli je oddać Kapłanowi do położenia na ołtarzu. Ks. Piotr stresował się bardzo (to jego pierwszy ślub udzielony rodzinie do tego wyrwał się z rekolekcji na których był opiekunem grupki niesfornych dzieciaków i miał lekką gorączką – pewnie bardziej ze stresu niż z choroby).
Nastąpiła chwila niepewności – przymiarka obrączek. Pan Młody włożył i zdjął z lekkim oporem, Panna Młoda włożyła (a raczej wcisnęła) złoty krążek z większą trudnością a zdjąć nie mogła w ogóle. „I co teraz” – z lekkim niepokojem stwierdził Ksiądz. „Nie stresuj się damy radę. W razie czego Kacper jak będziesz całował obrączkę to weź ją trochę pośliń lepiej wejdzie”. 😉
Formalnościom stało się zadość, do zakrystii wszedł Ksiądz, który skończył sprawować wcześniejszą mszę ślubną. Czas ruszać.
Jeszcze chwilę stali pod kościołem czekając aż rozejdą się goście poprzedniej pary, która teraz, jako mąż i żona przyjmowała życzenia. Ostatni łyk wody, ostanie uśmiechy, oddechy i do dzieła. Goście zajęli miejsca w ławkach a Para Młoda stanęła w drzwiach kościoła czekając na księdza i pierwsze tony marsza weselnego, który nie bardzo udał się Panu Organiście.:)
„Co działo się dalej wszyscy wiedzą. Piękna uroczystość, piękne kazanie, piękny śpiew, wspaniali ludzie.
Później słyszeliśmy, że uroczystość była niezwykła, my pewni swojej decyzji, szczęśliwi i w ogóle nie widać było po nas że się stresujemy – zdradzimy Wam tajemnicę nie stresowaliśmy się:)) Były momenty wzruszenia, które chwytały za gardło, chwile lęku, że coś wyjdzie nie tak i całe minuty radości że to już, teraz i niedowierzania – naprawdę?
Gdyby to było możliwe chętnie przeżylibyśmy coś takiego jeszcze raz.”